Wycieczka ministrantów i nie tylko do Krakowa
- Szczegóły
-
Utworzono: wtorek, 15, grudzień 2009 00:16
-
Janusz Drabik
11 listopada święto niepodległości, paskudna pogoda. Od samego rana padał deszcz jednakże ministrantom i wspólnocie akademickiej naszej parafii wcale to nie przeszkodziło w wycieczce do Krakowa. Razem z nami siedemdziesięcioosobowym autokarem zwiedzać byłą stolicę i jej okolicę pojechali ministranci oraz schola tworzącej się parafii pod wezwaniem św. Ojca Pio z Mąkołowca.
Autokar najpierw zajechał pod McDonalda, by stamtąd odebrać ekipę ks. Adama Bojdoła, a dopiero potem (nieco spóźniony) przyjechał na rynek po grupę ks. Piotra Kędziora. Jeszcze tylko krótka modlitwa do św. Krzysztofa i możemy ruszać w krótką podróż, której pierwszym przystankiem miał być kościół św. Kazimierza Królewicza wraz z klasztorem reformatów.
Udało się, po około półtorej godziny jazdy w kierunku Krakowa byliśmy na miejscu. Do kościoła było trzeba jeszcze kawałek przejść na piechotę w deszczu, ale dla nas to żaden problem. Po kilkunastu minutach oczekiwania, kiedy wszyscy chętni skorzystali już ze spowiedzi, rozpoczęła się Msza święta. Przewodniczył jej jeden z zakonników, któremu towarzyszyli nasi księża. Oczywiście przy ołtarzu byli także ministranci, a skoro mieliśmy ich w tamtej chwili naprawdę wielu, to służyło ich aż... trzech (pochwalę się, że byłem wśród nich).
Po Mszy zakonnik otworzył specjalnie dla nas osławione katakumby, które na ogół otwierane są dla wszystkich tylko 2 listopada. Weszliśmy, by przekonać się, że „z prochu jesteś i w proch się obrócisz”. Widok był dość niecodzienny w katakumbach niektóre trumny były pootwierane, inne miały przeszkolone wieka, a jeszcze inni zmarli byli pochowani na ziemi z podłożonym pod głowę kamieniem. Ci ostatni byli mnichami, którzy zawsze byli chowani w ten sposób, w trumnach zaś zobaczyć można było m.in. biskupa, hrabinę czy żołnierza napoleońskiego, który zmarł w roku 1812. Mimo iż od śmierci każdego pochowanego w katakumbach minęło sporo lat to jednak każdy był świetnie zakonserwowany i można było zobaczyć wyraz jego twarzy.
W tym ciekawym miejscu nie zabawiliśmy jednak zbyt długo, bo na godzinę 12 byliśmy umówieni na zwiedzanie kopalni soli w Bochni, a dłuższe plątanie się po podziemnych korytarzach mogło poskutkować kilkoma zagubionym, którzy musieliby nocować ze zmarłymi. Poza tym wycieczka domagała się wizyty w McDonaldzie, by coś przekąsić (choć wizyta w katakumbach na pewno nie wzmogła u nikogo apetytu).
Do kopalni soli zdążyliśmy na czas, bo jechaliśmy tam nie całą godzinę i chwała za to panu kierowcy. W kopalni wszystko poszło dość szybko jeśli idzie o sprawy organizacyjne, podzieliliśmy się na dwie grupy, które podzieliły się na jeszcze mniejsze oddziały i rozpoczęły zjazd na dół. Kiedy na dole stawiła się już cała pierwsza grupa i wszystkim przetkało uszy pani przewodnik rozpoczęła oprowadzanie. Na początek kilka ważnych zasad i ruszamy w kierunku pierwszej atrakcji czyli podziemnej kolejki. Pociąg wyglądał dość niepozornie, ale kiedy się rozpędził to można było poczuć wiatr we włosach.
Pociąg zatrzymał się w jednym z najważniejszych miejsc w kopalni, którym jest kaplica św. Kingi. W kaplicy dowiedzieliśmy się czegoś o historii tego miejsca (powstała w prostym do zapamiętania roku 1248), dowiedzieliśmy się także, że nasz środek transportu mógł jechać nieco dalej i przejechać przez całą kaplicę (podziemna kaplica z solnymi ścianami przez którą przejeżdża pociąg – rzecz niesamowita). Tutaj spędziliśmy dużo czasu i dogoniła nas grupa druga, z którą zresztą dość często się potem spotykaliśmy.
Po kaplicy przyszedł czas na wędrówkę korytarzami do komory kieratowej, później stadniny, a w końcu na wielka zjeżdżalnię, gdzie każdy miał możliwość spróbować zjazdu dobrych kilkadziesiąt metrów w dół na poduszce po heblowanej desce. Na dole czekała już toaleta i sala gimnastyczna, gdzie w oczekiwaniu na resztę grupy można było pograć w piłkę nożną czy też koszykową.
Następnie udaliśmy się przez salę balową i sypialnię, po drodze zahaczając o sklepik z pamiątkami, do wyjścia. Nikt nie wiedział jak to się stało, ale na końcu byliśmy jeszcze niżej niż na początku i to całe dwa piętra. Oczywiście dla nas to żaden problem, bo i tutaj dojeżdżała winda. Nie pozostało nam więc nic innego jak wyjazd do góry połączony z odtykaniem uszu i krótkie oczekiwanie na druga grupę. Spieszyć się co prawda nie musieliśmy, ale czemu by tego jednak nie zrobić w końcu najbardziej wszyscy czekali na ostatni punkt programu czyli park wodny.
Na dworze już miało się ku wieczorowi kiedy dojechaliśmy do parku wodnego. Po wysiadce z autokaru znów przywitał nas deszcz. Po dostaniu się do środka wszyscy zostali pouczeni o tym co, kto, gdzie, kiedy i dlaczego może robić, a czego nie może, później każdy odebrał swój klucz-zegarek do szafki i ruszyliśmy do przebieralni. Tutaj czekało na wszystkich poszukiwanie pustej przebieralni, a później drzwiczek szafki z numerkiem takim jak na kluczu-zegarku. Następnie przebieralnia, prysznice i już można było popaść w wodne szaleństwo. A w parku wodnym czekało mnóstwo atrakcji takich jak ścianki wspinaczkowe, boiska do siatkówki wodnej, zjeżdżalnie, jacuzzi, baseny, dzika rzeka itd. - całe dwie godziny relaksu i zabawy. Czas mijał szybko i ani się obejrzeliśmy, a trzeba było wychodzić. Po czasie spędzonym w wodzie wszyscy byli zmęczeni, więc poświęciliśmy chwilę na posiłek i dopiero potem zbieraliśmy się do domu.
Podróż powrotna to jak zwykle senność jednych i duża aktywność drugich, ale jakoś udało się to wszystko pogodzić i nikt nikomu nie przeszkadzał. Myślę, że do domu każdy wrócił z kilkoma ciekawymi informacjami i doświadczeniami, a w nocy każdy smacznie spał, bo nie straszyły go wspomnienia z katakumb.