Kulig 2010

W sobotnie południe, 6 lutego, pod oknami probostwa zaczęli gromadzić się ministranci. Wyposażeni w ciepłe czapki (np. z wilczej skóry), szale, rękawiczki a co poniektórzy w grube narciarskie spodnie, umilali sobie czas oczekiwania nasygnał zbiórki, poprzez bitwę na śnieżki czy też walkę wręcz na śnieżnej macie.

Po przeliczeniu wszyscy udali się w kierunku przystanku. Celem podróży (dla niektórych pierwszy raz w życiu autobusem) były Paprocany. Po przekroczeniu bramy ośrodka wypoczynkowego, dla wielu zaskoczeniem był fakt, że nie było widać tafli jeziora. A to dlatego, że akwen paprocański skuty był grubą warstwą lodu i przysypany śniegiem. Wobec tego widok ludzi przemierzających jezioro na nartach czy uganiających się za hokejowym krążkiem przestał już po chwili dziwić.

 

Słońce ładnie świeciło a ministranci, wraz z księżmi, po przejściu przez ośrodek udali się żółtym szlakiem wzdłuż brzegu jeziora. Po ponad półgodzinnym marszu ich oczom ukazał się, dobrze znany Tyszanom, pałacyk myśliwski w Promnicach. Gdy grupa przekraczała bramę, ze stajni wyłoniła się para koni ciągnących wielkie sanie.Na miejscu wszystkich przywitał dyrektor promnickiego hotelu pan Tadeusz Cieślik.

 

W jednym z kątów pałacowego parku płonęło ognisko. Kiedy ministranci tam dotarli, podzielili się na dwie grupy. Jedni obsiedli sanie i doczepione do nich trzy pary sanek a pozostali zaczęli wyciągać z plecaków przygotowane przez mamy (i żony)kiełbaski i gorącą herbatę w termosach. Kto nie rozgrzał się herbatą ten mógł to zrobić przy ognisku podczas pieczenia nabitej na patyk kiełbasy.

 

Gdy woźnica dał koniom znak do jazdy, rozległy się okrzyki radości. Salwy śmiechu wybuchły gdy już na pierwszym zakręcie z ostatnich sanek wypadli Andrzej i Marcin, popularny „Buli”. Niektórzy skomentowali to parafrazując przysłowie: „Buli z wozu - koniom lżej”. Na szczęście pan woźnica zwalniał za każdym razem gdy ktoś opuścił miejsce jazdy. Przejażdżka polesie trwała około piętnastu minut gdyż wiatr dawał się we znaki a ponadto jeden z koni trochę chorował i nie można było go zbyt przemęczać. Gdy swój przejazd zaliczyły obie grupy, pan woźnica zgodził się jeszcze na krótką rundę dla najmłodszych uczestników wycieczki.

 

Po skończonej jeździe, niektórzy piekli jeszcze na ogniu to co mieli przygotowane a pozostali albo rozgrzewali się od ognia albo poprzez bitwy na śniegu. Po spożyciu ostatnich kęsów albo strząśnięciu z siebie warstwy śniegu grupa rozpoczęła przeliczanie żeby sprawdzić czy nikt nie wypadł z sań i nie został gdzieś w lesie w śnieżnej zaspie. Gdy stan się zgodził rozpoczęła się wędrówka powrotna w stronę paprocańskiego ośrodka. Najmłodsi część trasy „przejechali” na plecach swoich starszych kolegów. Potem pozostało już tylko czekanie na autobus i przejazd w stronę Starych Tychów. Zmarznięci, zmęczeni ale zadowoleni ministranci zaczęli rozchodzić się do swoich domów.